Przejdź do treści
Strona główna » Dzienniczek amatora » Szybka Dolina Karpia

Szybka Dolina Karpia

  • przez

Jeszcze tydzień wcześniej startowałem w biegu towarzyszącym do DOZ Maratonu w Łodzi. Miałem tam wielkie nadzieje wobec wyniku. Był to co prawda mój trzeci weekend startowy pod rząd, ale wszystkie parametry w treningu cały czas się poprawiały. Sugerowało to niejako, że powinienem pobić ówczesne 34:52 z Krakowa na dziesięć kilometrów. 

Niestety, trudna pogoda oraz zbyt optymistyczny start sprawiły, że linie mety w Atlas Arenie przekroczyłem po 35 minutach i 49 sekundach. To oczywiście sprawiło zawód, bo jednak byłem gotowy na mocniejszy bieg. W podsumowaniu tamtego dnia pisałem, że wracam z lekcją i głodem na lepszy rezultat. Nie obraziłem się też ani na siebie, ani na bieganie. Po prostu taki jest sport. Bardzo w to wierzyłem, ale jednak miałem potrzebę pokazać na co mnie stać. 

Okazja na to, by zaspokoić apetyt pojawiła się szybciej niż się spodziewałem. 

Dobrze wykorzystać czas 

Jeszcze w połowie kwietnia dostałem informacje od Kenijskiego kolegi Tomka o Biegu Konstytucji w Rudze na 10 kilometrów. To już 26-ta (!) edycja – także kawał historii, która zaczęła się w bardzo wczesnych latach 90-tych. Sam bieg ma też bardzo wysoki poziom sportowy. Rekord trasy jest w okolicy 30 minut!

Aktualnie w zawodach bierze udział maksymalnie 100 osób, ale ten standard wynikowy jest utrzymywany. W tegorocznej edycji do mety dotarły 83 osoby. Z tego aż 18 osób złamało 40 minut. Poniżej 36 minut było 8 zawodników. Do wygranej potrzebny był czas lepszy, niż 32 i pół minuty! Gdzie w tym byłem ja? Zaraz do tego przejdziemy!

Co do wyników. Nie jest to żaden ewenement – wręcz wydaje się, że w 2024 rezultaty były słabsze, niż rok czy dwa lata wcześniej. Niezależnie – mając świadomość jak szybko biega się w Dolinie Karpia, czułem, że może to być dobry pomysł na sportowe “odkucie się”. 
Poza tym, z Tomkiem ostatni raz widzieliśmy się na treningu początkiem marca, więc była możliwość, by się spotkać! Także same plusy. 

Oczywiście sam start stał pod znakiem zapytania. Odbywał się ledwie 5 dni po imprezie w Łodzi. Były to też moje 4-te zawody w przeciągu 20 dni. Czułem zmęczenie.
W poniedziałek byłem jednak już pewien, że wezmę udział. Ambicjonalnie czułem, że chcę się tego podjąć. 

Mając ledwo 4 dni treningowe do dyspozycji postawiliśmy z trenerem Dawidem na regenerację. W poniedziałek razem z Olą byliśmy pochodzić po górach – była świetna pogoda i prawie 19 kilometrów zleciało szybko i przyjemnie. We wtorek wyszedłem na żwawsze bieganie: 15 kilometrów po 4:14 i rytmy. Zmęczenie jeszcze nie odpuszczało, ale plan zakładający spokojną majówkę z najbliższymi pozwalał mieć nadzieję, że zdążę nabrać świeżości. W środę zaliczyłem lekki fartlek (5*1 min oraz 5*30 sekund). Czwartek to już luźne truchtanie z rytmami. Niby nie dużo, ale w tak krótkim czasie wydaje się, że zrobienie jakiegokolwiek mocnego treningu pogorszyłoby sprawę. Im bliżej piątku, tym lepiej się biegało.

Z taką perspektywą nabierałem nadziei na wynik – chociaż analizując swojej notatki odnoszę wrażenie, że nie spodziewałem się, że pójdzie aż tak dobrze! 

Skleić grupę

Muszę jeszcze zaznaczyć, że zawody zaplanowane były na godzinę 15:00. Wiedziałem, że to oznacza trudne warunki. Nie stresowałem się – w końcu wszystkich nas to dotyczy. Niemniej nastawiałem się na trzymanie swoich założeń. W końcu to obiecałem sobie po Łodzi. Trzeba zaufać postawionemu planowi i nie dać się ponieść emocjom. Tym bardziej, że na starcie zgromadziło się kilku dobrych biegaczy. 

Zanim jednak – do Rudze dotarliśmy prawie godzinę przed startem. Zaparkowaliśmy bez problemu, wszystko dalej szło gładko. Nawet, mimo prawie 25 stopni, nie odniosłem wrażenia, żeby było bardzo ciepło. Rozgrzewka z Krzyśkiem pokazała, że jest luz w nodze. Nawet pies, który nas nastraszył (chociaż był całkiem pozytywnie nastawiony!), nie popsuł dobrego podejścia. 

W końcu ustawiliśmy się na linii. Przed prawdziwym wystrzałem startera, mieliśmy start honorowy. Krótki, bo około kilkusetmetrowy trucht na początek trasy. Super klimat – nie miałem okazji brać udziału w czymś takim. W końcu dotarliśmy i bez odliczania, a na sygnał ruszyliśmy!

Tak jak pisałem, biegacze byli mocni. Dlatego grupa ruszyła – na oko po 3:20. Ja miałem z tyłu głowy postanowienie nie powtórzenia Łodzi. Stąd zacząłem nieco wolniej i świadomie nie goniłem za ekipą. Pierwszy kilometr zamknąłem w 3:27. Następnie aż 3 kilometry biegłem zupełnie na czucie. Nie chciałem robić sobie presji z pilnowaniem tempa na zegarku, a wolałem zadbać o rytm. Ten fragment według znacznika minął mi w 10:13 – czyli 3:24 min/kilometr! 

To pozytywnie mnie zaskoczyło. Bieg miał 3 pętle, więc aż 3 razy przebiegliśmy przez linię końcową. Ola po wszystkim mówiła mi, że wyglądałem źle – ale też, że wszyscy tak wyglądaliśmy. Nie ma co się dziwić – wiał lekki wiatr, ale słońce bezlitośnie piekło. Dużym plusem byli kibice przy trasie – dodatkowe punkty z wodą, polewanie nas wężem ogrodowym czy co najciekawsze – gąbki kuchenne nasączone zimniutką wodą. Można było złapać i oblać się na spokojnie gdzie trzeba. Za serce ujęły mnie jednak dzieciaczki, które biegały za nami, żeby te gąbki zbierać i namaczać, żebyśmy mogli na kolejnym okrążeniu wykorzystać! 

Dzięki temu udało się zadbać o balans termiczny. To też pozwoliło do połowy odległości dotrzeć po 17 minutach i 8 sekundach! Wiedziałem, że jeszcze przyjdzie kryzys. Dodatkowo, na tym etapie zmagań byłem szósty. Nie byłem pewien, czy mogę jeszcze o coś powalczyć – bo czułem, że powoli opuszczają mnie siły. No i w końcu tak wyszło, że 7 kilometr zamykam w 3:36. Wolno. Jednak zauważam, że o tyle o ile grupy nie skleję, to jestem w stanie przesuwać się stopniowo wyżej.

I tak leciutko podkręcam tempo – w końcu gdzieś moja matematyczna część umysłu podpowiada, że jest szansa nie tylko na wysokie miejsce, ale też na życiówkę! Kolejne kilometry zamykam w 3:29 i 3:27, ale co ważniejsze, przeskakuje w trakcie na czwartą pozycję!

Na 9-tym kilometrze zrównuję się z zawodnikiem z trzeciego miejsca i dobre 500 metrów ze sobą walczymy. Dosłownie ostatnie 300-400 metrów i lekkie jego przyspieszenie, a u mnie brak mocy, powoduje, że rozmijam się z podium o całe 4 sekundy.
Szkoda, bo ostatni kilometr zamykam w 3:28. To wolno jak na mnie – w Krakowie udało się spokojnie zejść poniżej 3:20. Przy życiówce na 5 km w Warszawie udało się złamać nawet 3:10. Potrafię finiszować, ale warunki oraz dotychczasowe starty w którkim okresie wywarły swój wpływ. 

Dobrze, że są kategorie!

Finalnie zajmuje 4 miejsce OPEN, a co najważniejsze – na zegarze pojawia się 34:38! Poprawiam Kraków o 14 sekund i drugi raz w tym roku koryguje życiówkę na 10 kilometrów. 
W biegu są też kategorie wiekowe, które nie dublują się z główną. Zresztą nawet, gdyby się dublowały i tak w M16-29 byłem pierwszy. To oczywiście cieszy – w tym roku po raz 4 na podium (na 6 startów!). 

Sam bieg zapamiętam świetnie. Niezależnie od życiówki – widać, że jest w nim kawał historii i klimat. Cała otoczka jest też wspaniała: na którym biegu na stołach przy strefie mety rozdaje się kibicom ciasto i jedzenie? 

Tomek – dziękuję za zaproszenie i ugoszczenie nas po. Wyjazd do Rudze był dla nas przystankiem na Majówkowy wypad na Słowację, więc uratowałeś Krzyśka i mnie prysznicem (chociaż zakładam, że bardziej Izę i Olę, które musiałaby to przetrzymać!). Dzięki też za kawę i ciasto! Trzymam kciuki za Twój powrót do zdrowia!

Ja tymczasem powolutku się regeneruję, bo korzystam z wypracowanej zimą formy – i niebawem znowu pojawię się na linii startu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *