Przejdź do treści
Strona główna » Dzienniczek amatora » Nieudany remake?

Nieudany remake?

  • przez

W kwietniu 2022 roku razem z Olą wybraliśmy się na bieg towarzyszący do DOZ Maraton w Łodzi. Nie był to najlepszy okres w życiu. Zalane mieszkanie sąsiada i nasze. Do tego lekkie przeziębienie. 

Niezależnie – zaliczyłem całkiem niezły początek sezonu – ale też bez szału. Sportowo miałem na koncie dopiero dwie imprezy: City Trail w 17:27 (wtedy 3 sekundy od życiówki na 5 km) oraz Bieg Wiosenny w Chorzowie, gdzie 10 kilometrów w zimowej atmosferze pokonałem w 36:26 (również 5 sekund od ówczesnej życiówki). 

Pamiętam, że samo stanięcie na Łódzkiej linii startu było dla mnie sukcesem. Byłem niewyspany, co chwilę smarkałem i mentalnie był to inny etap mojego rozwoju. To ostatnie szczególnie odcisnęło piętno i do tego za moment wrócimy.
Z kronikarskiego obowiązku chcę dodać, że nasza eskapada zakończyła się dobrze. Ola pobiegła 46:17, a ja 35:25 – więc do Katowic wracaliśmy z życiówkami. Przed powrotem w miłym towarzystwie odwiedziliśmy jeszcze Ato Ramen. 

Wracając do wyniku, zmieściłem się w top 20. Wpis podsumowujący zakończyłem deklaracją, że niczego nie żałuję i cieszę się tym dniem. Dodałem też słowa: “you race, you learn”. 

Nic nie muszę

Nie spodziewałem się, że tamten dzień będzie kolejną cegiełką do wzmacniania mnie psychicznie. 
Jeszcze w zeszłym roku piekielnie się stresowałem. Wiem, że wynikało to z ilości wkładanej pracy (i tego co równolegle tracę), rozumienia cierpienia przez jakie trzeba będzie przejść oraz faktu, że na końcu wynik i tak nigdy nie jest pewny. Niedługo po tamtym biegu poprawiłem życiówkę na 5 kilometrów (ocierając się o wymarzone 16 minut z przodu!) oraz zaliczyłem DNF. Wiosnę skończyłem ze średnim, chociaż nie najgorszym humorem. Po prostu chciałem się jak najszybciej “odkuć”.
Finalnie jednak 2023 był dobrym rokiem – poprawiłem 1500 metrów, 5 oraz 10 kilometrów i półmaraton. Spora część była niestety okupiona bezsensownym poddenerwowaniem. 

Gdzieś pomiędzy półmaratonem w Krakowie, a Niepodległą 5-tką, otworzyłem się na ból i zaakceptowałem niewiadomą. Jeszcze w tym drugim starcie zaowocowało to niespodziewaną życiówką i spełnieniem marzenia o połamaniu 17 minut. 
Późniejszy okres zimowy był tylko facylitatorem zmiany nastawienia

2024 rok zacząłem od wygranej. W Bytomiu pobiegłem 17:02 na trudnej trasie. Wtedy był to mój trzeci najlepszy czas na 5 km (16:37, 17:00). Pamiętam, że wtedy Ola powiedziała mi, że byłem niesamowicie spokojny i było to zupełnie odwrotne do jakiegokolwiek wcześniejszego startu. I to nie tak, że się nie stresowałem. Dalej czułem dokładnie to samo, co w przeszłości. Wiedziałem jednak, że to subiektywne postrzeganie rzeczywistości, które wynika z wielu czynników. Amatorski sport to nie tylko lawirowanie pomiędzy relacjami towarzyskimi, pracą a treningiem. To też rzucanie na szale rzeczy, które nie zmieszczą się w już i tak napiętym harmonogramie. Wszystko po to, by gonić niepewne rezultaty, które są ważne tylko dla mnie. 

To powodowało napięcie w ciele, a ciężkie jednostki tego nie ułatwiają. Mięśnie bolą i wydaje się, że nie jest się gotowym, na mocny bieg. Masz wtedy rację – tylko Ci się wydaje. Przy dobrym planie treningowym, takie uczucie jest wręcz oczekiwane. 
Jeśli zaakceptuje to, że moje ciało daje mi sprzeczne sygnały i nie wejdę z nim “w dyskusję”, to wyjdzie na moje. 
Ta taktyka się opłaciła. Niedługo po zawodach na Śląsku zaliczyłem aż 3 kolejne, bardzo udane występy. W Warszawie poprawiłem PB z 5-ciu kilometrów: 16:23. Trzy tygodnie później, w Krakowie, 10-cio kilometrową trasę pokonałem w 34:52. Na dokładkę zająłem 3-cie miejsce w kategorii wiekowej. Następnie, 7 dni później, w Kędzierzynie-Koźlu wygrałem mniejszy lokalny bieg. 

We wszystkich tych startach moja głowa próbowała mnie powstrzymać. Tutaj było zupełnie tak samo. Pakując się na wyjazd, był drobny stresik, ale czułem, że to dobrze. Zacząłem łączyć takie bodźce z naturalnym przebiegiem udział w imprezie sportowej. Mało tego, w tym ostatnim wymienionym biegu napięcie było jakby mniejsze- i to dopiero spowodowało stres!

Co ważne jeszcze, w sezonie biegam przede wszystkim dla poprawy życiówek. W 2024 to się już udało. Miejsca? 3 razy byłem na podium, gdzie w jednym roku kalendarzowym mój “rekord” to 5 (2019, 2023). Dlatego do Łodzi jechałem bez żadnej presji. Wpadnie PB? Super! Pudło? Pewnie. Będzie wycieczka z akcentem sportowym? Nie ma sprawy. 
Każdy rezultat będzie dla mnie dobry – chociaż nie ukrywam, przede wszystkim interesowała mnie życiówka. Z taką myślą ruszyłem na nową przygodę do trzeciego największego miasta w Polsce!

Podjąć rozgrzaną rękawicę

Do Łodzi udało się dojechać sprawnie – bo pod Atlas Areną pojawiliśmy się około godziny 16 – dzień przed zawodami. Odebrałem bogaty pakiet startowy i dotarliśmy do wynajętego mieszkania. Organizator dorzucił koszulkę oraz stos suplementów i witamin. Fajnie, skorzystam. 

Sportowo wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Dopiero wyjście na rozruch uświadomił mi co się dzieje. Pomijam fakt, że miałem ciężkie nogi. Akurat tego się spodziewałem. Sam trening poszedł niezależnie żwawo. Jednak pierwszy raz od weekendu w Krakowie, znacząco się upociłem. To był realnie pierwszy ciepły dzień od tamtego czasu. Trochę miałem nadzieję, że nie wygrzeje nas kolejnego dnia. Start o 9 rano pozwolił wierzyć, że jest na to szansa. 

Niestety kolejnego dnia było dużo gorzej. Słońce od samego rana podnosiło temperaturę asfaltu. Pomimo kotłujących się myśli i napięcia w ciele, czułem spokój. Ola nawet to podkreśliła, że bije on ode mnie. Cieszę się, bo czułem że już wygrałem. Mimo wszystko nie narzekałem na nic!
Rozgrzewkę przeprowadziłem normalnie. Dalej czułem się ociężały, a pot pokrył już czoło. Niemniej, podjąłem rękawicę z myślą o walce o życiówkę. 

Lubię odtwarzać zawody i analizować co poszło dobrze, a co mogę poprawić. Ruszyliśmy równo, ale tego nie mogę powiedzieć o moim dalszym biegu. 
Pierwsze dwa kilometry zrobiłem o około 20 sekund za szybko – w czasie 6:40. Szybka matematyka od razu doprowadziła do głowy całkiem słuszną wątpliwość. Nie ma szans na zrobienie 10 kilometrów w 33:20. Być może w przyszłości, ale jeszcze nie dziś. Tempo 3:20 to ledwo 3 sekundy wolniej niż najlepszy rezultat z połowę krótszego dystansu!

Szybka korekta, ale też zgubienie rytmu, spowodowało, że 3-ci kilometr zamykam w 3:36. No i pojawia się problem. Tutaj mieliśmy pierwszą z dwóch stacji z wodą. Niestety, wolontariusze jeszcze nie zdążyli napełnić kubeczków. Chwytam pusty i zamiast oblać się zimnym płynem, zalewa mnie panika. Nie byłem pewien czy jeszcze na trasie będzie mi dane się napić. A słońce łapiące nas na Piotrkowskiej nie odpuszcza. 

Mimo tego, 4-ty kilometr zamykam w 3:29 i zaczynam odczuwać trudy dzisiejszego dnia i zbyt mocny początek. Tutaj zaczyna się kryzys, który odbija się przez kolejne 1000 metrów, gdzie dużo tracę. Połowę trasy zamykany w 17:38. Niby nieźle, ale czuję, że teraz będę walczył o dobrnięcie do mety. 

Gdzieś przed 6-tym kilometrem zwalniam (3:42), bo zamiast dociskać gaz, próbuję zwalczyć myśli o zejściu z trasy. To się udaje. To ten moment zawodów, z którego jestem bardzo dumny. Rok wcześniej bym tego nie udźwignął. Teraz dzięki zbudowanej pewności, czułem, że przejdę te trudności.

Nie wróciłem jednak do bardzo wysokich obrotów. Za agrafką straciłem też nieco poczucie tempa biegu i nie zauważyłem znacznika 7-ego kilometra. Dlatego dopiero na kolejnym lapuje – 7:17. Ciężko. Tutaj jednak spotykam Damiana z ASICS FrontRunner, którego doping pozwolił mi dobrnąć do 9-ego kilometra. Tam również dostaje mocnego kopa.
Matematycznie zaczynam też widzieć szansę, na połamanie 36 minut. Daleko od wymarzonego czasu, ale jednak jest to wcale niezły rezultat. Jest więc o co walczyć! 

Ten ostatni fragment pokonuje w 3:19. Będzie mi się to po nocach śniło. Był podbieg, zakręt oraz wbieg na Atlas Arenę. Wszystko klimatycznie i już przy sporym dopingu. Ja jednak mocno odczuwam dzisiejsze zmagania i powoli nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Finalnie z czasem 35:49 kończę całość. Daje mi to 30 miejsce na lekko powyżej 2000 osób. To gorzej niż w zeszłym roku. 

Nieudany remake? 

W świecie gier czy filmów spotykamy się z wieloma określeniami wokół kolejnych produkcji. Ja liczyłem na sequel idealny. Powrót do Łodzi okazał się co najwyżej nieudanym remakiem. Ale czy na pewno?

Ja jestem zadowolony. Okres przed startem dobrze przepracowałem i byłem gotowy na lepszy rezultat. Nie byłem zaadaptowany do pogody oraz zbyt mocno zacząłem. Do jednego się przyzwyczaję, a drugie to prosty błąd do poprawy. 

Wiem jednak, że się nie poddałem. Mimo trudności, przeszedłem przez to cierpienie. Na mecie wyglądałem źle i oczywiście, że było mi przykro. Chcę się jednak cieszyć bieganiem! 
Nie obrażam się. Taki jest sport. Wiele czynników ma wpływ na ostateczny rezultat. Nie każdy z nich możemy kontrolować. Z Łodzi wracam więc bez życiówki, ale z kolejną lekcją oraz doświadczeniem. Co ważniejsze – przywiozłem też ogromny głód pokazania, na jaki rezultat byłem gotowy. Na to przyjdzie czas, bo przecież treningi nie poszły na marne! 

Tym razem nie byliśmy na ramenie (Ato Ramen, czekamy aż dodacie opcje bezglutenowe!!), ale byliśmy, już po powrocie do Katowic, na burgerze.
Cóż, chyba byłem mocno zmęczony. Zazwyczaj w ramach odwdzięczenia się za wsparcie, biorę na jedzenie Olę i Justynę. Tym razem nawet nie wiem kto zapłacił i co gorsza, uświadomiłem sobie to dopiero teraz- pisząc ten tekst. Dziękuję Wam bardzo, bo widać było ze mną gorzej, niż myślałem. 
Dlatego tym bardziej teraz łapie odpoczynek, bo już za bardzo niedługo wracam do ścigania się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *