Przejdź do treści
Strona główna » Dzienniczek amatora » Najcięższy element równania

Najcięższy element równania

  • przez

Dwudziestego listopada 2023 wróciłem po roztrenowaniu. Od tamtego dnia, minęło mi 1480 kilometrów. W tych liczbach kryje się sporo mocnych jednostek, City Trail, jeden start uliczny oraz oczywiście 26 dni obozu w Iten. Te elementy wpisują się w układankę, której wynikiem mają być mocne rezultaty podczas sezonu startowego. Nie ma też co ukrywać – budowanie formy na treningu to jedno, ale trzeba to też umieć zregenerować. I wziąłem to również pod uwagę. Kalkulując równanie pominąłem jeden wskaźnik, który niemalże wyzerował całość. Żeby to zrozumieć, cofnijmy się w czasie do początku marca.

Złe dobrego początki 

Pierwsza sobota okraszona był startem w Bytomiu na 5 kilometrów. Lubię ten dystans, chociaż większość startujących wie, że mocna piąteczka wiąże się z dużym cierpieniem. Stojąc w sobotę na starcie też to wiedziałem. Jednak czułem się mocny, pogoda sprzyjała. Do mety dobiegłem po 17 minutach i 2 sekundach, mając prawie 2-minutową przewagę, wygrałem pierwsze zawody w 2024 roku. Takie coś bardzo podbija pewność siebie. Rzeczywiście muszę też przyznać, nigdy nie biegałem tak szybko w tym okresie sezonu. 

Chwilka na złapanie oddechu i wszedłem w kolejny tydzień. Tam, mimo tego, że zima o sobie przypomniała, biegało się wybitnie. Dziesięciokilometrowy trening ciągły w środę zaliczyłem w 37:40 i czułem, że jestem na fali. Dzień później pracowałem z ciężarami nad siłą maksymalną. Piątek to spokojny rozruch, by z pełną mocą wejść w weekend. W życiu amatora to zazwyczaj ten czas, gdy nie ma pracy zawodowej i można podkręcić tempo. No bo da się tę robotę zregenerować.
W sobotę 20*300 metrów od 58 do 56 sekund (od 3:15 do 3:10), a w niedzielę wraz z kolegą Tomkiem, zaliczyliśmy żwawe 20 kilometrów po lesie (tempo 4:18). Poniedziałek 11 marca to znowu praca ze stalą. W środę wróciłem na stadion na 10*500 metrów, z dokładką 6*150 metrów. I to tutaj zaczęły się kłopoty.

Wychodząc na trening, byłem już po wstępnej rozmowie, aczkolwiek jeszcze nie wiedziałem czy będę częścią ASICS FrontRunner, ale nadzieja wraz z adrenaliną rosła. Miałem sporo ciężkiej pracy w nogach, ale czułem się dobrze. Plan zrealizowałem bez większych problemów. Pogoda w ten dzień była lepsza niż przez ostatnie półtora tygodnia. Mało tego, gdy zacząłem trening, to biegając pięćsetki w okolicy 1:40 (3:20 na kilometr), zacząłem mieć wątpliwości – czy czasem źle nie sprawdziłem dzienniczka i nie biegam za wolno?
I ta pewność siebie zbudowana przez ostatnie kilkanaście dni spowodowała, że gdy na 7 powtórzeniu poczułem ból pomiędzy pośladkiem, a mięśniem dwugłowym uda, podjąłem najgorszą możliwą decyzję. Kontynuowałem trening. Wtedy oczywiście nie wiedziałem czy to była lepsza opcja, ale długo nie musiałem czekać. Jeszcze przed końcem krótszych odcinków zacząłem utykać, a dyskomfort na przerwach narastał. 

Zaczęła się walka o powrót do zdrowia i ruchu bez bólu. Czwartek i piątek spędziłem u Michała na igłowaniu, rozluźnianiu powięzi, tape’owaniu. Było też USG i ono przyniosło pierwsze dobre wiadomości. Przyczep nadwyrężony, jest stan zapalny, ale w 100% się trzyma. To dało nadzieję, chociaż dyskomfort pozostawał – w dodatku do zawodów zostało 7 dni. 
Spirala stresu wpłynęła na sen, a zapowiadający się intensywnie tydzień w pracy tylko potęgował uczucie przytłoczenia. Dlatego w weekend wpadła tylko godzina orbitreku oraz na jego zakończenie luźna dyszka. 

Wchodzą w tydzień startowy nie byłem jeszcze pewien, czy w ogóle do Warszawy pojadę. Mimo, że nie biegało się źle w poniedziałek i wtorek, to dyskomfort pozostawał. Wpadł jeszcze jeden tape i środowy ostatni akcent na stadionie (8x400m + 4x150m) poszedł dobrze. Może to adrenalina, bo tego dnia rano mogłem w końcu podzielić się świetną wiadomością – dostałem się do wspomnianej drużyny ASICS FrontRunner – spełniłem wieloletnie marzenie! Dalej ciężko mi w to uwierzyć – i ogromnie jestem wdzięczny Zuzie i ekipie, którą poznałem, za niesamowicie ciepłe przyjęcie!

To pozwalało oderwać się od startowej niepewności, ale termin nieubłaganie się zbliżał. W czwartek ostatni zabieg u fizjoterapeuty Roberta i czułem, że mogę spróbować. Równolegle te kilka dni, zgodnie z tym jak się zapowiadały, był intensywnie zawodowo. Gdyby nie wsparcie Oli w tym czasie, to regeneracja rozpadłaby się całkowicie. 

Niezależnie, przez całą sobotę miałem ochotę wrócić do łóżka, ale pozwoliłem sobie na mniejsze obroty. Zrobiłem minimum i utonąłem w dwóch książkach w pociągu do Warszawy. To mnie często mocno relaksuje. Organizm chyba docenił i mimo średnio przespanej ostatniej nocy, w niedzielę rano byłem zdeterminowany, by powalczyć. 

Warszawski sen 

Już około 8:00, na 1.5 godziny przed startem, razem z Przemkiem, kolegą z Inżynierii Biegania, pojawiliśmy się w miasteczku. I co tu mówić – było zimno. Około 5-6 stopni, ale wiatr skutecznie studził relatywnie dobry nastrój. Natomiast ostatnio czuję się ogólnie dużo pewniej siebie i w sumie to wszystko nie pozwoliło mi zepsuć sobie tego dnia. Wiedziałem, że niezależnie od wyniku, będę zadowolony z siebie. 

Rozmawiałem też z trenerem Dawidem kilka dni przed startem, który był przekonany, że stać mnie na czas pomiędzy 16:40-16:15 (rozstrzał spory, bo jednak pierwszy poważny bieg sezonu, plus jak widzisz wyżej – sporo się działo). Oboje też wierzymy, że przy utrzymywaniu wielomiesięcznej konsekwencji, krótka przerwa nawet w okresie BPS nie przekreśla zbudowanej formy. 

Po rozgrzewce i małej przepychance w strefie startowej (bieg był na wysokim poziomie organizacyjnym, ale gdy ma się na starcie ponad 4500 osób, to warto pilnować, by osoby były ustawione poziomem sportowym!) czułem, że jestem gotowy, by dziś cierpieć. Po klasycznym odliczaniu ruszyliśmy.
Trasa miała być szybka, ale Most Poniatowskiego straszył podmuchami wiatru i drobnym podbiegiem. Początkowy kilometr w grupie spowodował, że jednak w ogóle tego nie czułem. 

Za moment jednak inna wpadka organizacyjna – znacznik pierwszego kilometra był za wcześnie. Nie chce widzieć mojej miny jak lapując zegarek zobaczyłem 2:55 (w rzeczywistości zakładam w okolicy 3:18). 
Jeśli biegnąc na 5-kilometrów robisz życiówkę na 1000 metrów to nie wróże Ci dobrego finiszu. To odebrało animuszu. I co ciekawe, to chyba miks tego wszystkiego co działo się przed, bo przecież czułem się dobrze, a znam swoje ciało i potrafię mniej więcej ocenić prędkość. Nie biegłem poniżej 3 minut. Jednak pozwoliłem sobie na rozkojarzenie i zamiast przyspieszyć, zwolniłem. Drugi kilometr zamknąłem w 3:22. 

Na tym etapie część zawodników już słabnie, a ja czułem się mocno. Czułem pośladek, ale siłą rzeczy dyskomfort nie zniknie z dnia na dzień – natomiast to w ogóle nie wpływało na tempo. Nagle dotarło do mnie, że przespałem ten poprzedni kilometr i mogę nie skleić uciekającej grupy. Dlatego podkręciłem tempo. Ekipy nie zgubiłem, a zegarek przy znaczniku “3 kilometr” pokazał 3:15 – a łącznie 9:55.  

Chwilę później, gdy zbiegliśmy z mostu w stronę Stadionu Narodowego, ktoś krzyknął “dawaj Franek!”. Bardzo Ci dziękuję. Wstyd się jednak przyznać – to działo się tak szybko, że nie wiem komu dziękuję! Jeśli to czytasz, daj proszę znać. 

Później krótka prosta Wybrzeżem Szczecińskim i podbieg w stronę stadionowych błoń. To tutaj zrozumiałem, że dziś zaktualizuje życiówkę. Czwarty kilometr zamknąłem w 3:18. Sumarycznie na zegarku już było 13:13. Czyli ostatni musiał być w najgorszym wypadku w 3:24 – do zrobienia! Było trochę z górki, a meta już widoczna. To był ten moment!

Na 400 metrów przed końcem inny zawodnik zabiegł mi drogę (byliśmy już prawie sami..!) i niestety go nadepnąłem, więc obaj straciliśmy równowagę. Żaden z nas się nie wywrócił, ale ten fragment przypominał bardziej łyżwiarstwo niż bieganie. Sportowa złość była jednak dobrze ulokowana – w kierunku mocnego finiszu. Zegar na mecie pokazał 16:23!

Potrzebowałem 5 miesięcy, by poprawić się o 14 sekund. To dobra prognoza na sezon. W końcu zaczynam go najlepszym w życiu rezultatem!
No i warto dodać – nigdy nie otwierałem sezonu życiówką!

Odebrałem z depozytu torbę i skostniałymi palcami odpisałem Oli jak się czuję. Później schłodzenie, fotki, zbicie piątki z koleżankami oraz kolegami z ASICSa i zebraliśmy się z Przemkiem na pociąg. Byłem z siebie bardzo zadowolony, a jednak wcale nie musiało tak być. 

Ile waży “wpadka”? 

Wróćmy do początku wpisu. Przygotowania trwały wystarczająco długo i były świetnie skrojone. Dbałem o każdy element – w tym oczywiście o regenerację. Ta strona równania była w pełni poukładana. Jednak prawdziwe ryzyko zaczyna się tam, gdzie kończy się plan. Pewnych rzeczy nie da się po prostu przewidzieć.

I większość sportowców ma świadomość, że kontuzje i urazy wystąpią, ale ciężko je wkalkulować we wspomnianą formułę. Równolegle, ich pojawienie się będzie miało kolosalne znaczenie i może skutecznie wpłynąć na oczekiwany rezultat na mecie. 

W pewnym momencie mniej waży to, czy trochę bardziej dokręcisz śrubę, a zdecydowanie przeważa to, czy nie przekreślisz tego jakąś wpadką. O tym mówiła też Ola Lisowska w podcaście bieganie.pl: sportowcy, którzy dochodzą najdalej, to Ci z najmniejszą liczbą przerw w treningu spowodowanych urazami. Ciągłość i konsekwencja to coś na czym najbardziej powinno nam zależeć.

W życiu zawodowym jest podobnie. Możesz się rozwijać, robić kursy, studia podyplomowe, realizować dodatkowe inicjatywy. To wszystko wpływa pozytywnie na kierunek Twojej kariery, ale jeśli się wypalisz, to możesz nie wrócić na swój poziom. Bardziej ekstremalnie – czasem jeden mail może skreślić dekady pracy. 

I idąc jeszcze szerzej – można tak powiedzieć o wielu rzeczach w życiu. Większość z nas zna to ostrzeżenie, że zaufanie buduje się latami, a stracić da się je w kilka minut. 

I czy w takim razie coś można zrobić z tą ukrytą asymetrią, gdzie małe i krótkie wydarzenia rzucają cień na długotrwałą dobrą pracę? I tak, i nie. Z jednej strony, cała praca w obrębie mobility i regeneracji ma zmniejszyć ryzyko, ale nie da się przewidzieć wszystkiego. Dlatego ważne jest, by mentalnie być gotowym, gdy takie coś wystąpi. Bo to się wydarzy, prędzej czy później, w formie takiej czy innej.  

I to również jest piekielnie trudne. Morgan Housel, pisarz, którego książki dwukrotnie były Bestsellerem New York Timesa, w ostatniej napisał: “Po prostu wiedza na temat tego, co należy robić, nie pomaga przewidzieć, co będzie działo się Twojej głowie, gdy rzeczywiście spróbujesz to zrobić.”
I ja też wiedziałem, że pojawiający się ból na treningu powinien oznaczać jego zakończenie. Jednak ta wiedza nijak przełożyła się na praktykę. Natomiast cała sytuacja obrodziła w cenne doświadczenie życiowe, które następnym razem będzie mocniejszym drogowskazem, gdy coś się wydarzy!

Także ciężko mi polecić złotą metodę. Powiem jednak co się u mnie sprawdza:

  • lepiej zapobiegać niż leczyć. Dlatego pracuję nad mobilizacją, poważnie podchodzę do czasu snu czy diety. Rozmawiam na bieżąco z trenerami o tym jak się czuję czy jakie inne kwestie w moim życiu mogą powodować dodatkowe obciążenia. Nie zawsze się to udaje oczywiście, bo nie jestem robotem. Natomiast prewencja powodująca niższą ekspozycję na asymetryczne ryzyko to podstawa. 
  • Chcę być pewny, że gdy takie wydarzenie się pojawia, to zrobię wszystko co w mojej mocy, by z tego wyjść – biorę za to pełną odpowiedzialność. Nie obarczałem winą wszystkich dookoła nieakceptując tego, co się wydarzyło – bo to niczego już nie zmieni. To mój problem i od razu szukam próby wyjścia z niego. 
  • Wyciągnę z tego wnioski. Co tutaj zawiodło? Za mała uważność? Za duża pewność siebie? Za mocne obciążenia w porównaniu do możliwości regeneracyjnych? To analizuję z trenerami, by w przyszłości lepiej planować swój rozwój. Mam też swój dziennik, w którym zapisuję to jak się czuję w danym momencie. Jest to ciekawe doświadczenie, gdy wracam do wpisu sprzed świetnego biegu, gdzie bardzo na coś marudziłem i z każdym kolejnym słowem traciłem pewność. 

A co Tobie się sprawdza w takich sytuacjach? 

Podsumowując, mi tym razem się upiekło – ta malutka decyzja o kontynuowaniu treningu wprowadziła spore komplikacje, ale nie przekreśliła starań o życiówkę. Jestem wdzięczny, że dbają o mnie takie osoby jak Ola, Dawid, Michał i Robert- bo dzięki Waszym wspólnym staraniom zostałem wyciągnięty z bagna, w które sam wpadłem i które mogło przekreślić 5 miesięcy pracy. Dziękuję! Ten sukces zawdzięczam w pełni Wam. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *