Zakładając start kontrolny w drugi weekend września, o godzinie 18:00(!), spodziewałem się już jesiennej pogody. Może nie chłodu, ale raczej umiarkowanych warunków do biegania. Tym bardziej, że na poprzedniej edycji zawodów w Jastrzębiu-Zdroju zastał nas deszcz i właśnie całkiem dobra temperatura.
No cóż, upał nie wziął mnie z zaskoczenia. Wysoka temperatura utrzymywała się od kilku dni. Gdy 30 minut przed startem dalej było 26 stopni, to mój zapał został, o ironio, ostudzony.
Dodatkowo podejście do samego biegu nie obyło się bez perturbacji i być może w ogóle bym nie wystartował. Wynik na mecie jednak bardzo mnie zaskoczył. Ale zacznijmy od początku!
Wakacyjna forma
Kończąc sezon wiosenny, ostatni raz na linii startu stanąłem 4 czerwca i niestety nie pojawiłem się na mecie. Po kilku dniach byłem na badaniach. Rezultat? Ferrytyna poniżej normy. Oczywiście wymusiło to przyjmowanie żelaza i spowolnienie w treningu. W zasadzie nie było tragicznie – i tak miałem w planie przerwę w sezonie oraz urlop.
Prawdę powiedziawszy, wyniki krwi też nie były bardzo złe. I ważniejsze – powodem były niedobory wegańskiej diety, trudy biegów na 1500m i generalnie obciążenie wszelkiego typu (życie amatora to jednak najpierw praca czy obowiązki domowe, a potem bieganie). To mimo wymuszonego spowolnienia optymistyczna kwestia, bo wystarczyło postawić na regenerację, a nie trzeba było żadnego leczenia.
Dodatkowo, od połowy czerwca zdecydowałem się wrócić do współpracy z Michałem Pietrzakiem. Dzięki temu, mój biegowy rozwój uzupełniony jest o pracę siłową i motoryczną pod okiem byłego olimpijczyka, ale co ważniejsze – bardzo mądrego specjalisty w tym zakresie.
Także czerwiec i część lipca – do wyjazdu na Islandię był raczej przetruchtany niż przetrenowany. Cały czas pracowaliśmy, ale na spokojnie. Ja poza braniem żelaza mocno skupiłem się na diecie- chyba nigdy nie zjadłem tylu buraków w tak krótkim okresie czasu.
Z trekkingu z Olą wróciliśmy 26 lipca. Z masą kilometrów w nogach, ale również wspomnieniami na całe życie. Ja jeszcze tego samego dnia wróciłem do treningu biegowego.
Zacząłem czuć, że powoli jest lepiej. Niestety przyszła pierwsza fala upałów. Wiadomo, nikomu dobrze się nie trenowało. Jednak krok po kroku, dzień po dniu, widziałem progres. Biegało się coraz lżej i coraz szybciej. Znowu wróciłem do drugiego zakresu poniżej 4:00 min/km – co już odczuwam jako przejawy pojawiającej się formy. W międzyczasie pobiegałem też w górach – zarówno treningowo, jak i w ramach Breńskich Kierpc.
Koniec sierpnia i początek września to już mocne jednostki. Wróciłem na stadion. Zacząłem biegać też sporo jakościowej pracy, która subiektywnie dobrze wchodziła. Czułem, że to powolutku czas na pierwszy sprawdzian formy..
Dyszka nie taka oczywista

Jeszcze chwila na statystykę. Historia moich startów na dystansie 10. kilometrów nie jest specjalnie bogata. Od czasu, gdy trenuje z trenerem Dawidem, było tak:
- 2018: dwa starty (40:19, 39:37*)
- 2019: ani razu (był jeden start, ale wtedy jako zając dla życiówki przyjaciela – którą wtedy Krzysiek zrobił!)
- 2020: znowu dwukrotnie (37:51*; 38:01*)
- 2021: brak (w zasadzie też był, ale wyszedł jeden z dwóch moich DNFów w życiu)
- 2022: dwa starty (36:21, 36:50)
Więc łącznie sześć razy w przeciągu pięciu lat. Z czego ten ostatni raz, to właśnie start w ramach Jastrzębskiej Dziesiątki. Wtedy również jako przetarcie przed nieudanym wynikowo półmaratonem w Walencji.
W 2023 to się zmieniło. Rok otwarłem w Parku Śląskim z czasem 36:26, a następnie miesiąc później ustanowiłem aktualną życiówkę w Łodzi na poziomie 35:25.
Jesień znowu stoi pod znakiem połowy królewskiego dystansu i poprawy starej życiówki (1:28:36; 2019). Dlatego już od dłuższego czasu celowałem w ponowny wrześniowe zawody na Śląsku, jako punkt kontrolny przygotowań. Pamiętałem, że trasa nie należy do łatwych, ale startuje tam wiele mocnych osób. To zawsze pomaga szybciej pobiec (mały spoiler: nie inaczej było tym razem!).
(* nie jestem pewien atestów na tych biegach – natomiast pokazują one mniej więcej poziom).
A trening byś zrobił?
Trening na 14 dni przed wchodził bardzo dobrze. Ba! Nawet tydzień przed zrealizowałem drugo-zakresową dyszkę w 38:34. Pamiętałem, że tydzień przed Łodzią było odrobinę szybciej (38:15). Wiedziałem jednak, że to trochę inny etap treningu. Jastrzębie to bieg kontrolny przed zawodami docelowymi.
Start zaplanowany był na sobotę (9 września). W środę wyszedłem na trening 6 razy 1km, który zrealizowałem średnio po 3:37. Już wtedy czułem pewnego rodzaju zmęczenie w mięśniach. Byłem przekonany jednak, że to pokłosie ciężkich treningów. Dlatego nieświadomy drobnej infekcji, po treningu spędziłem 20 minut leżąc zimnej wodzie.
Na następny dzień, trening wszedł dobrze. Czułem, że coś jest nie w porządku. Niestety, w piątek pojawiła się pierwsza podwyższona temperatura. Jeszcze nawet nie stan podgorączkowy, ale jednak wyższa niż normalnie. Był drobny ból gardła i głowy. Znowu, ostatnia przebieżka była relatywnie luźna, a Ola (to dopiero początek ratowania mojego wyniku!) wdrożyła wszystkie możliwe sposoby walki o moje zdrowie. Mimo, że sama również się rozchorowała.
W sobotę rano byłem już prawie pewien, że nie wystartuję. Nie byłem jeszcze chory, ale to ten stan przedchorobowy. Po załatwieniu obowiązków domowych, nie ukrywam, spędziłem dobre trzy godziny grając na konsoli. Nie żebym się źle bawił! Niemniej, cały czas odpychałem myśli o finalnym podjęciu decyzji. W końcu jednak została mi mniej niż godzina, by zdążyć na czas. Wtedy Ola zadała mi pytanie, które rozwiało moje wątpliwości: “a czy trening byś zrobił?”. Cóż. Zrobiłbym. Wiem, kiedy należy zrezygnować – w 2023 roku pobiłem życiówki na trzech dystansach, równolegle odpuszczając większą liczbę treningów niż przez ostatnie 4 lata razem wzięte (okej, to dalej tylko jakieś 7 dni, ale hej – matematyka prawdę Ci powie!).
Padła więc szybka decyzja o spakowaniu się i spróbowaniu. Przecież najwyżej nie ukończę bądź zrobię drugi zakres. Niestety, przez samopoczucie Ola została w domu, a mieć takie wsparcie przed i po starcie to skarb.
I tutaj uprzedzam. Na start zdecydowałem się dlatego, że nie byłem jeszcze chory, do startu docelowego miałem ponad 4 tygodnie, a na dworze było (bardzo) ciepło. Wiedziałem, że co najwyżej przyhamuję regenerację, ale raczej nie zepsuje sobie zdrowia. Więc mimo gorszego samopoczucia, postanowiłem pojawić się w Jastrzębiu na starcie. Czy to była dobra decyzja?
No to zrób
Na miejscu pojawiłem się relatywnie wcześnie. Odebrałem pakiet, a następnie spotkałem kolegę Roberta, z którym wspólnie się rozgrzaliśmy. Dalej nie czułem się w pełni skupiony. Niestety w tym wszystkim również się nie wyspałem. Jednak nogi na przebieżce pracowały w porządku, co wydało mi się wyjątkowe! To była dobra prognoza.
Myślę, że czując że startuję po kilku przeszkodach i w wysokiej temperaturze, ściągnąłem z siebie presję wynikową. Owszem, analizowałem na co mnie dziś stać, ale pogodziłem się z tym, że nawet czas w okolicy 38 minut będzie okej. Trochę nie wiem skąd taka liczba – chyba założyłem, żeby nie było gorzej niż na treningu!
Na rozgrzewce spotkałem kolejnych znajomych z Inżynierii Biegania i nie tylko, co mocno poprawiło mi humor i samopoczucie!
W końcu nadszedł ten czas. Ustawiliśmy się w strefie startowej i czekaliśmy na sygnał!
Ahhh, te nawrotki

Bez specjalnego opóźnienia ruszyliśmy! Zacząłem spokojnie. Postanowiłem mocno nie szaleć. Wiedziałem, że i tak pobiegnę początek nieco za szybko, więc chciałem ograniczyć późniejsze kłopoty już na starcie.
Pierwszy kilometr wyszedł w 3:34. Jak zwykle na biegach atestowanych staram się lapować odległości sam przy znacznikach. To pozwala mi lepiej kontrolować bieg. Takie tempo było szybkie, ale jeszcze nie było tragedii.
Gdzieś po drugiej fladze (do której dotarłem w okolicy 7 minut), grupa zaczęła się przerzedzać. Powolutku wyłoniła się grupa, z którą miałem nadzieję się trzymać najdłużej jak to możliwe. Wiedziałem też, że Jastrzębska trasa ma dwa utrudnienia – sporo podbiegów i trzy 180-stopniowe nawrotki. Może nie trzeba zatrzymać się całkowicie, ale potrafią wybić z dobrze już wypracowanego rytmu.
Ta pierwsza, chwilę przed 3. kilometrem, jeszcze nie była tak zła. Podobnie podbiegi. Jako grupa do połowy trasy (i drugiej nawrotki wraz z punktem nawodnienia; to pierwsze zdjęcie u samej góry jest stamtąd) dotarliśmy w 17:42.
To był dobry czas, nawet na życiówkę. Jednak od drugiej agrafki biegło mi się coraz gorzej. Szósty i siódmy, najwolniejsze kilometry, zaliczam oba po 3:46. Zaraz za flagą z numerem 7 trafiamy na ostatnią nawrotkę. Wtedy klasycznie pojawiają się wszystkie myśli z cyklu “to mój ostatni bieg!” i “ja to serio robię bez przymusu?”.
Odganiam je, bo przede mną jeszcze jeden podbieg dłuższy, kawałek fajniejsze trasy i krótszy podbieg do mety. Ósmy oraz dziewiąty kilometr wchodzą nieco lepiej. Odpowiednio po 3:43 i 3:44. Powolutku godzę się z brakiem życiówki – co i tak byłoby niesamowitym wynikiem tej soboty.
Mając niecałe tysiąc metrów do mety cały czas słyszę świetny doping kibiców. Trzeba to powiedzieć – atmosfera w Jastrzębiu jest nadzwyczajna. Miasto naprawdę żyję tym biegiem. To niesie. Chociaż bardziej poniosło mnie, gdy mając około 200 metrów do mety, widzę mocno finiszującego i mijającego mnie biegacza oraz swoją szansę na połamanie 36 minut. No cóż, nie ma już czasu na kalkulację, tylko dociskamy! I było mocno – 3:19 ostatni kilometr.
Zegar na mecie zatrzymuje się dla mnie równiutko na 36:00 (tempo 3:36 min/km). To czas o 50 sekund szybszy niż rok temu, gdy warunki były zdecydowanie lepsze. Wbiegam też na nią jako 13-sty zawodnik na 483 osoby. Zaliczam drugą najszybszą dyszkę w życiu. Biorąc pod uwagę temperaturę i moje perturbację jestem ogromnie szczęśliwy, że wystartowałem – bo nie było to tego dnia tak oczywiste. Decyzja o starcie była bardzo dobra!
I szkoda mi było tylko, że Oli tam nie było – czy samej biorącej udział w biegu czy kibicującej. Szczególnie, że miała duży wpływ na mój finalny rezultat. Następnym razem nadrobimy!
A przed powrotem do domu..

Uzyskany czas pozwolił na zajęcie drugiego miejsca w kategorii wiekowej 20-29. To piąte podium w 2023, co czyni go dla mnie rokiem z największą liczbą razy na pudle!
To w tym moim hobby zawsze dodatkowo cieszy – chociaż to inny aspekt wyniku jest dla mnie najważniejszy.
Jeszcze będąc przy Jastrzębskiej Dziesiątce. W jej ramach odbyły się Mistrzostwa Śląska (osoby z licencją PZLA), na których zająłem siódme miejsce. Również dzięki dodatkowej klasyfikacji Decathlon, wpadł od nich mały bonusik.
Wspólnie z Inżynierią Biegania zajęliśmy piąte miejsce. To mniej ważne, bo najbardziej się cieszę, że można było tyle fajnych (nie tylko z IB!) osób spotkać!
Kończąc ten wpis cztery dni po bieganiu, mogę jeszcze dodatkowo utwierdzić się w dobrze podjętej decyzji. Mimo trudnej niedzieli i podobnie niełatwego poniedziałku, nie rozchorowałem się. Zdrowie wydaje się już ogarnięte, a co ważne, Ola też czuję się już dobrze. Dodatkowo wczorajszy trening drugiego zakresu (39:31 na 10 kilometrów) zdaje się potwierdzać, że regeneracja nie jest najgorsza. No i potwierdziłem sam sobie – mogę biegać szybko w trudnych warunkach.
I teraz to na niej się skupię. Za trzy i pół tygodnia chcę powalczyć na połowie dystansu królewskiego o jak najlepszy czas. I to uzyskany w Jastrzębiu wynik pozwala mocno optymistycznie o życiówce myśleć!