Luty 2014. Bronisław Komorowski jest prezydentem, Instagram przebija się do świadomości Polskiego użytkownika, a Franek wychodzi pierwszy raz biegać.
Mamy styczeń 2024. Oznacza to, że minęło 10 lat! Ja i moje bieganie obchodzimy cynową rocznicę.
Cofając się do tamtego roku, we wrześniu pobiegłem swoje pierwszy zawody – niedługo po tym jak zrzuciłem ponad 20 kilogramów.
Na pierwszy ogień poszedł półmaraton (który ledwo przeżyłem!). W październiku zacząłem studia i kilka spraw prywatnych odciągnęło mnie od biegania na kilkanaście miesięcy. Wróciłem w lutym 2016 roku, za namową mojego dobrego przyjaciela Krzyśka (wtedy jeszcze byliśmy znajomymi z boiska i organizacji studenckiej, ale wspólne kilometry i praca scementowały przyjaźń!). Warto dodać – ostatni raz wspólnie biegaliśmy wczoraj – 23 stycznia 2024.
Ostatnia ciekawostka statystyczna – od tamtego powrotu, biegam nieprzerwanie 8 lat. Nie było żadnego miesiąca, w którym przynajmniej nie wyszedł bym się przetruchtać. Oczywiście były roztrenowania czy drobne urazy, ale nigdy nie doprowadziły do braku nabitych kilometrów w miesiącu kalendarzowym. Tych przez ten czas wpadło dość sporo – bo aż 22.5 tysiąca!
W międzyczasie w 2017 roku zacząłem znowu brać udział w zawodach. Zadebiutowałem latem podczas Biegać jest Bosko na asfaltowym dystansie 5-ciu kilometrów. Inie trenując (a po prostu poruszając się od czasu do czasu) uzyskałem czas 19:59.
Prawdziwa praca zaczęła się później. W sierpniu 2018 roku pod swoje skrzydła wziął mnie trener Dawid. Do 2020 roku plan nakierowany był na OCR’y (Runmageddon czy Spartan Race). Nawet dwukrotnie stanąłem na podium – w Runmageddon Sahara oraz Kaukaz (oba 2019). Jednak w połowie pandemicznego roku zmieniłem zdanie i skupiliśmy się tylko na bieganiu. De facto, ostatnie 3.5 roku to dopiero prawdziwy trening biegowy!
Ale też nie do końca – nie mam przeszłości sportowej, więc budowaliśmy (i dalej to robimy) wiele spraw od podstaw.
Ten sport przez ostatnie 10 lat sporo mnie nauczył. Dużo mi też dał. Za to jestem ogromnie wdzięczny. Za poznanie interesujących osób (w tym mojej przyszłej żony!), zwiedzenie wielu miejsc oraz zdobycie doświadczeń, które zostaną ze mną na zawsze.
Przy okazji takiej rocznicy można było podejść do tego na wiele sposobów. Ja jednak dzisiejszego styczniowego wieczora postanowiłem usiąść i spisać garść krótki ogólnych przemyśleń. Zostawiam Ci je poniżej.
Systemy, a cele
Będąc jeszcze w szkole, wiele spraw dało się przewidzieć. Lekcję nie miały nadgodzin, a wakacji nikt Ci nie skrócił. W teorii był pewien w miarę przewidywalny i niezmienny bieg rzeczy. Powoduje to, że prościej było stawiać sobie jakieś cele i to na nich opierać planowanie przyszłości.
To powoduje u nas poczucie, że można bazować tylko na celach. W danej dacie pobiegnę na konkretny wynik. Sport i życie jednak pokazuje, że możemy sobie planować (oczywiście, że warto wiedzieć do czego dążymy!) – ale jak wyjdzie, to tylko pokaże czas.
Zamiast jednak budować przyszłości na kruchych i odległych celach, lepiej już teraz budować je w oparciu o antykruche systemy. Mieć przemyślane i cały czas przepracowywać: co zrobić gdy złapie kontuzje, co zrobię gdy organizator zmieni termin biegu, co jeśli czeka mnie większy stres w pracy?
Na te pytania da się znaleźć odpowiedzi ogólne, ale wdrożony indywidualny system działania to coś, co pomoże przebrnąć przez trudne chwile. Ja swoimi taktykami chętnie się podzielę – daj znać w komentarzu czy to potencjalnie ciekawy temat do rozwinięcia.
Optymalny vs. maksymalny
Zaczynając swoją przygodę ze sportem, chciałem od razu przeskoczyć kilka poziomów. Wiedziałem, że nie zadzieję się to samo. Dlatego od razu włączyłem wszystkie dostępne bodźce: trening siłowy, mobilnościowy, dietę czy wszystkie dozwolone regeneracyjne chwyty. Szczęście, że trafiłem na dobrego trenera, który na moją nadgorliwość nie zareagował wprost proporcjonalną liczbą kilometrów. Generalnie zrobiłem duże życiowe przemeblowanie. Czy zdziwi Cię, jeśli powiem, że to nie dało rezultatów?
W swój plan wdrożyłem wszystkie dostępne dla mnie bodźce. I tak dobrze, że się nie zdemotywowałem gdy nie wypaliło, bo tak najczęściej to wygląda. Ciało nie potrzebuje maksymalnych impulsów do rozwoju. Wręcz one mogą być szkodliwe. Wiele badań naukowych mówi, że różnica w treningu 5, a 7 dni w tygodniu jest niewielka pod kątem efektywności (wiadomo – w topowym bieganiu takie niuanse robią różnicę). W swoim aktualnym podejściu dążę, by korzystać z dostępnych możliwości i podejść w sposób optymalny – czyli taki, który daje mi największe korzyści przy najmniejszym ryzyku kontuzji i koszcie energetycznym.
Z drugiej strony, czysto treningowo warto pamiętać, że wyostrzenie formy może trwać do 6 tygodni co pół roku (jak zwykle: indywidualna sprawa, ale fizjologii też nie da się naciągać pod swoje oczekiwania). To ten czas, kiedy będziemy korzystać z maksymalnych możliwości ciała. Naprawdę nie ma sensu wchodzić na tak wysokie obroty poza tym okresem. To proszenie się o uraz czy nawet kłopoty natury psychologicznej.
Nie ile zrobisz, a ile zregenerujesz
Płynnie przechodzimy do innego, acz zbliżonego wniosku. Można wziąć wiele na swoje barki i nawet relatywnie to udźwignąć. Czasem słyszę ”ja śpię po 4-5 godzin dziennie, nie złapałem kontuzji, a biegam tak i tak”. To nawet może być prawda (pomijając ryzyka kontuzji). Wyobraź sobie jednak, jak funkcjonowałbyś śpiąc 8 godzin. Tyczy się to wielu aspektów życia prywatnego czy zawodowego. Przez to, od pewnego czasu, regenerację traktuję jak kolejną jednostkę treningową. Wykonuję ją tak, jakbym miał wyjść na każdy inny bieg.
Przyznaje też, że to dla mnie najtrudniejsze. Sam zeszły rok jednak pokazał mi, że warto. Miałem najwięcej wolnego, a najlepsze osiągnięte czasy. Czy mogło być lepiej, gdybym nie odpuścił? Nie wiem. Na pewno się nie zajechałem. Kultura zasuwania i urobienia się po pachy nie pomoże w sukcesie. Oczywiście ciężka praca jest potrzebna, ale..
Ciężko, ale mądrze
Większość osób uprawiających sport (i tych, którzy jeszcze nie zaczęli!) wie, że nie będzie lekko. Ćwiczenia często kojarzą się z tym, że trzeba wykonać ciężką pracę. To po części prawda. Niemniej chciałbym przestrzec! Mam wrażenie, że sporo trenerów przesadza z tym co proponują amatorom. Masa interwałów, jednostek szybkościowych, BNP do odcinki. Zupełnie tego nie rozumiem. Co to ma dać? Chyba tylko poczucie zrealizowania mocnej, nikomu niepotrzebnej roboty. Nie warto utożsamiać treningu ciężkiego z wartościowym. Dobry, czyli mądry. Przemyślane elementy, które w dłuższej perspektywie powinny przynosić efekty i być wykonywane w relatywnym zdrowiu. To oczywiście nie wyklucza z tego trudnych jednostek. Ich koncentracja jednak powinna być mniejsza i dostosowana do naszych możliwości nie tylko sportowych.
“Muszę sobie przypominać: jestem tutaj, żeby przejść przez bagno, a nie walczyć z każdym napotkanym aligatorem”
Tym cytatem posłużył się kiedyś w swoich socialach wspominany przy okazji podsumowania przeczytanych książek Tim Ferris. To ze mną szczególnie rezonuje. Czasem zbyt wiele czasu poświęcam na myślenie i analizowanie pozornie istotnych czynników i spraw. To jednak odciąga mnie od najważniejszego punktu. Tego, na który mam wpływ i w zasadzie dla którego pojawiłem się w dany dzień na linii startu: dać z siebie dziś minimum 100%. To wszystko dookoła nie ma znaczenia, a moja energia jest ograniczona. Zarządzanie nią w taki sposób, by przechodzić przez bagno, a nie walczyć z aligatorami, jest bardzo ważne. I to warto sobie co jakiś czas przypominać.
Czyjaś scena, a Twoje zaplecze
Tym razem internetowa mądrość. Cóż, najbardziej ją odczuwam, gdy wiem co u mnie wpada na Stravę, a co podziwiam u innych biegaczy. I nie zrozum mnie źle. Trzymam kciuki za nich. Część to nawet moi dobrzy znajomi czy nawet bliskie osoby! Cieszę się, że są coraz lepsi. Będąc jednak bez formy lub bez sił w weekend, miewałem tendencje do dołowania się, gdy na Instagramie mignęło mi czyjeś zdjęcie na podium z porannego biegu.
Ja co prawda nie boję się pisać o swoich porażkach oraz słabszych momentach. Możecie to u mnie znaleźć na blogu. Niemniej więcej udostępniam tych przyjemnych chwil – a to podium, a to kolejna życiówka. Pokazuje Ci swoją scenę i dobry występ. Nie zapominaj o tym. Ja też nie zapomnę, że nie mogę porównywać swojego zaplecza do czyjejś sceny!
W ogóle sport ma to do siebie, że się porównujemy. W świecie amatorskim ma to średni sens. Nie walczymy o najwyższe laury, tylko cieszymy się swoim hobby po pracy. A przynajmniej powinniśmy tak robić, bo jeśli nie to…
Rezygnuj gdy Ci się nie podoba, a nie gdy jest ciężko
I na koniec ważne. Tego sam doświadczyłem przy okazji zmiany dyscypliny w 2020. Nie jestem antyfanem OCRów. Byłem zakręcony na ich punkcie i rozumiem fenomen. Jestem też pełen podziwu dla realizujących się w tym zawodników. Ja jednak traciłem frajdę z tego i zrobiłem coś odwrotnego do większości amatorów. Z biegów przeszkodowych przeszedłem do tych ulicznych – bo uważam je za ciekawsze.
I nie bałem się rezygnować. Owszem, trening był ciężki, ale to nie był powód odejścia. Po prostu ulica wydaje mi się lepsza. I w bieganiu też jest trudno. Czasem piekielnie. Ale teraz mnie to cieszy. I o tym sobie przypominam, gdy czuję że chcę odpuścić reżim treningowy. Zrezygnuje wtedy, gdy mi się to znudzi i nie będzie podobać. To chyba szybko nie nastąpi.
Oczywiście mogą mnie zastopować problemy zdrowotne. Właśnie dlatego życzę sobie z okazji tej rocznicy (i również Tobie – bo na tym wiele można zbudować) – dużo zdrowia!
Jak długo jeszcze?
Przez te 10 lat znacznie więcej się zmieniło i na pewno wniosków mam więcej. Dziękuję Ci jednak, że poświęcasz czas na te kilka z nich. Daj znać co o tym sądzisz w komentarzu!
A czy ja będę mógł napisać coś za kolejne 10 lat? Nie wiadomo czy tyle blog wytrzyma, ale ja zapewne w bieganiu tak… 🙂