Przejdź do treści
Strona główna » Dzienniczek amatora » Niczego nie żałować!

Niczego nie żałować!

  • przez

Przyszła wiosna, przyszedł czas na testowanie swojego poziomu wytrenowania i walkę o życiówki. Nie mam jeszcze planu na cały aktualny rok, ale już długo czułem, że rezultat z dyszki jest jednym z tych czasów, które będę chciał poprawić. 

Wstępnie miałem ponownie wziąć udział w Biegu Nocnym w Krakowie (22.04.2023), ale ten weekend mi nie pasował. Relatywnie niedaleko (około 2 godziny 10 minut) od domu znalazł się bieg towarzyszący do DOZ Maratonu w Łodzi. Wyniki z poprzedniego roku pokazywały, że będzie ekipa z którą można się zabrać do walki o PB. 

Decyzja o starcie zapadła już pod koniec grudniu. Te ponad 3 i pół miesiąca poprzedzające znalezienie się na linii mety w Łódzkiej Atlas Arenie było świetne, ale pojawiły się pewne komplikacje.. 

Długa droga do życiówki

Niedawno na Netflixie oglądałem ciekawy dokument odnośnie dynamiki świata przed Pierwszą Wojną Światową. Wskazuje on jak realnie wyglądał splot wydarzeń, który doprowadził do wybuchu tego tragicznego w skutkach konfliktu. Sam materiał mogę polecić, a przy tym pozwolę sobie ukraść tytuł – pojawienie się na mecie 56 sekund szybciej niż życiówka to była długa droga poprzedzona dobrym okresem przygotowawczym i trudnym ostatnim tygodniem. 

Ogólnie rzecz biorąc zaliczam solidny zimowy okres. Biegałem mniej razy w tygodniu kosztem dodatkowej siłowni. Dozujemy dalej bodźce, które w poprzednich latach się sprawdzały. Dla mnie oznacza to, że biegam szybciej, ale nie szybko. 

Omijały mnie też choroby i przerwy w treningu. Sam powrót po roztrenowaniu w listopadzie przeszedł dość gładko. Tydzień przed samym startem zrobiłem drugo-zakresową dyszkę na dużym subiektywnym luzie w 38:15. Również przez Święta Wielkanocne wypocząłem.

Niestety ostatnie siedem dni to splot wzmożonej pracy zawodowej, akademickiej i problemów w mieszkaniu z cieknącą z kaloryfera wodą (mój sąsiad trafnie określił: „można powiedzieć, że mieliście ogrzewanie podłogowe”). Dodatkowo złapałem jakieś lekkie przeziębienie. To były zwiastuny kłopotów. Całe szczęście, że sponsorem Łódzkiego biegu był DOZ i w pakiecie był wagon chusteczek. Jedna paczka na czyszczenie nosa została zużyta od rana do rozgrzewki, a druga czekała w kieszonce na sytuacje awaryjne w trakcie rywalizacji. 

Nie ma co specjalnie wchodzić w większe szczegóły, ale ten ostatni okres mocno wyprowadził mnie z równowagi. Niewiele brakowało, a przekreśliłbym życiówkę jeszcze przed startem. Cieszę się, że mieliśmy ten weekend zaplanowany dużo wcześniej i jedyne co musiałem zrobić, to spakować się i pojechać (co po takim tygodniu wyszło i tak średnio – zapomniałem buffa do rozgrzewki, drugiej bluzy oraz rolera). 

Prawda jest też taka, że wsparcie Oli było czynnikiem, który spowodował, że decyzja o starcie była na tak. Po naszych rozmowach stwierdziliśmy, że szkoda nie wystartować – nawet jeśli będzie to tylko start dla przyjemności. Oczywiście z zachowaniem chęci spróbowanie przebięgnięcia tego mocno (więc może nieco mniej dla przyjemności). 

Dodatkowo konsultując z trenerem Dawidem taktykę, omówiłem swoje wątpliwości i również ważną rzecz jaką usłyszałem to, żeby nie stresować się startem. Tym bardziej jeśli aktualnie mam inne rzeczy na głowie – to moje hobby – powinno cieszyć!. Po prostu z luźną głową zrobić tyle, ile mogę. 

Finalnie po tym wszystkim, 16 kwietnia 2023 około godziny 8:20 zaczynałem rozgrzewkę przed biegiem na 10km. 

Co to będzie?

Ostatnia wizyta w Toi-Toiu i zacząłem ustawiać się w pierwszej strefie startowej. Mimo prawie dwóch tysięcy biegaczy, miałem wrażenie, że jest nas mało z przodu. Dotarcie do samego początku było relatywnie łatwe – ale też wolontariusze pilnowali kto w jakiej strefie mógł być. 

Zegarek pokazywał dwie minuty. Ostatni raz wysmarkałem nos i szybko przypomniałem sobie taktykę na bieg. Zacząć pierwszy kilometr na 3:35, a potem zejść do 3:30 i spróbować to utrzymywać z możliwie lekkim przyspieszeniem, by rezultat na końcu zaczynał się od liczby 34. 

Taki wynik byłby pewnie możliwy, gdyby nie te komplikacje. Stojąc tam, nawet wynik z 35-ką z przodu wydawał mi się wątpliwy. Niemniej znowu sobie to powtarzam – nie ma co określać wyniku stając na linii startu. Szczególnie, że do niego zostało już tylko kilkanaście sekund. Trzeba się więc skupić. 

Nie wystartować za mocno i zobaczyć co będzie.. odliczanie się zaczęło. Położyłem rękę na zegarku, żeby włączyć “trening” i pobiec na tyle, ile dziś będę mógł. W końcu ruszyliśmy!

Było z kim biegać

Pierwszy kilometr zleciał niestety nieco za szybko – 3:26, ale też nie przesadziłem za mocno. Miałem przeczucie, że mnie nie odetnie. Mimo początkowego stresu, po minięciu flagi z oznaczeniem “1km” czułem się w porządku. Powolutku też biegowy peleton zaczął się rozszerzać i przed drugim kilometrem została ekipa, która trzymała się razem prawie do samego końca.

Następnie wbiegliśmy do tunelu. To spowodowało, że cała grupa biegła na wyczucie. Wątpię, żeby komukolwiek działał tam GPS. Poza biegiem “w ciemno” trzeba przyznać, że nie był to specjalnie płaski odcinek – w końcu trzeba było wyjść na powierzchnię. Jednak ta współpraca pomogła i tempo było w miarę jednostajne. 

Ten fragment mnie mocno już zmęczył i pierwszy kryzys pojawił się w okolicy 4 kilometra. Z jednej strony, zupełnie przypadkowo i spontanicznie, grupa się zrozumiała, trzymała i zmieniali się prowadzący. Z drugiej jednak czułem, że robi się ciężko. Oczywiście pomyślałem, że to przez te ostatnie dni. Na szczęście naszła mnie też myśl, że może zrobiło się trudno, bo biegnę po życiówkę.. To nieco pozwoliło uwierzyć, że tak ma być. Myśli krążyły, ale jednak jedno zadanie jakim jest trzymaniu się pleców innej osoby bardzo ułatwia sprawę. 

Nagle dobrnęliśmy do półmetku zawodów – na zegarku czas 17:36. To tylko sekundę wolniej, niż zakładałem. Powrót jednak miał okazać się trudny. Moim zdaniem niepotrzebnie spowolniłem, żeby napić się pół łyka wody. To wybiło po raz pierwszy z rytmu, a wbiegnięcie na ulicę Piotrkowską spotęgowało kryzys sprzed około tysiąca metrów. 

Było lekko w górę, ale na tym etapie zmagań miałem mylne wrażenie, jakbym ścigał się w górach. Niemniej grupa dalej walczyła i nikt się nie wykruszał. Mijając chorągiewkę z szóstką, po raz kolejny zacząłem myśleć, że to może już ten czas, żeby odpuścić. Wygrała jednak pragmatyka. Temperatura w okolicy 10 stopni wraz z moim ubiorem i powrotem około 3 kilometrów do miasteczka biegowego pieszo wydawały się gorszą alternatywą od dalszej walki. 

Straciłem też rachubę czasu i matematycznie zacząłem się gubić. Widziałem, że kilometry wchodzą w okolicy 3:31-3:34, ale nie liczyłem konkretnie. Widząc też na zegarku 6.5 kilometra uznałem, że to już tylko 2.5 do mety. Jakież było moje zaskoczenie, gdy mijając znacznik siódmego, zrozumiałem, że to jeszcze długie trzydzieści procent całości przede mną.

Niczego nie żałować!

Wychodziliśmy już na ostatnią dłuższą prostą, a grupa się trzymała. Dalej ciężko liczyło się mijając ósmy kilometr czy dam radę, czy nie. Zaczął się lekki zbieg, który pozwolił złapać wyższą prędkość, ale chwilę przed początkiem ostatniego kilometra pojawił się po raz kolejny niemały podbieg. 

To był pierwszy moment, gdzie z naszej grupy do finiszu urwały się dwie osoby – w tym ja. Podbieg zleciał szybciej niż myślałem, a Atlas Arenę mijaliśmy już z prawej strony. Niemniej metrów brakowało, więc musieliśmy jeszcze na moment pobiec w przeciwnym kierunku od linii mety i zaliczyć stuosiemdziesięcio stopniową nawrotkę. 

Nie ma co ukrywać, to mój biegowy nemezis. Znowu straciłem rytm. Zegarek pokazywał około 400 metrów do mety i czas w okolicy 34:00. Oczywiście metraż był zdecydowanie zakłamany przez tunel. Natomiast wtedy poczułem, że 35 jest całkowicie realne (co ciekawe, nie naszło mnie to wcześniej – mimo trzymania tempa!). 

Musiałem się bardzo zmusić i pomyślałem, że piekielnie będę żałował, jeśli teraz nie przyspieszę. Byłem tak daleko mimo tego, że dzień wcześniej jeszcze nie wiedziałem czy w ogóle wystartuję. W końcu wbiegłem do środka Atlas Areny i zobaczyłem zegar nad metą. Przycisnąłem ostatnie metry i drugą połowę zaliczyłem w czasie 17:49. Ciężko powiedzieć, czy dało się tego dnia szybciej, ale pozostał niedosyt. Głównie ze względu na problemy z koncentracją i matematyką.  

Finalnie czas na mecie to 35:25. Chwilę później dobiegł też kolega Krzysiek z Inżynierii Biegania również z nową życiówką (gratulacje!). Ja złapałem oddech i czekałem na Olę, która również dobiegła z nowym PB na poziomie 46:17 – mega jestem dumny i gratuluję!

Kolejna granica przesunięta

Uzyskany czas pozwolił na przesunięcie życiówki o 56 sekund z 36:21 na 35:25 i zająć 18 miejsce na 1997 biegaczy. W kategorii wiekowej byłem dopiero 7 – biorąc pod uwagę niedublujące się nagrody, podium zamknęło się na czwartym biegaczu w wieku 20-29 oraz czasie 34:43. W tę niedzielę było to poza zasięgiem i nie żałuję.  

Wiem natomiast, że mogę lepiej. Cieszę się jednak, że spróbowałem i przesunąłem swoje granice. To ważne, bo uzyskanie takiego samego czasu kolejnym razem będzie łatwiejsze. Dlatego takie zawody są bardzo potrzebne. Zobaczyłem, że mój organizm potrafi więcej, niż myśli moja głowa

Niestety teraz muszę doleczyć przeziębienie (które, co oczywiste, lekko się pogłębiło) oraz zregenerować, co by nie było, najszybszy bieg na dystansie dziesięciu kilometrów w życiu. Po Łodzi wiem, że pytanie w kontekście 34 minut to raczej kiedy, a nie czy!

Do 34 minut poza treningiem na pewno przybliży mnie wyciszenie przed startem i lepsza koncentracja w trakcie. You race, you learn. 

Na biegowy niedosyt wleciał jeszcze wegański ramen w Ato w świetnym towarzystwie. Dziękuję za popołudnie i zdecydowanie jako koneser mogę polecić go odwiedzającym trzecie największe miasto w Polsce!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *